About me; Gender: Male: Industry: Architecture: Location: Chapecó, Santa Catarina, Brazil Introduction: Aprendiz de sonhador sempre me pareceu soar bem, no caso sou um aspirante à músico, estudante de Arquitetura e Urbanismo, e estudante de Cinema, que gasta seu tempo ocioso escrevendo (ou treinando digitação), que em meio a devaneios tenta expor que a thelema é a força que move o mundo. Brief Life History of William Henry. William Henry Miller was born on 21 September 1834, in Louisiana, Pike, Missouri, United States. He married Martha Mccoy after 1899. He lived in Missouri, United States in 1870 and Peno Township, Pike, Missouri, United States in 1870. He died on 17 June 1926, in Eastland, Eastland, Texas, United States, at Miller begins by relaying his journey of discovery, that essential and infinite process that helps us transmute information into knowledge and wisdom: Writing, like life itself, is a voyage of discovery. The adventure is a metaphysical one: it is a way of approaching life indirectly, of acquiring a total rather than a partial view of the universe. Crno proljee - Svijet seksa. Henry Miller bio je istinski Mesija erotske proze. Na osobiti je nain opisivao seksualne. pustolovine ljudi, a esto spominje i alkohol te ateizam. (Vidi Jareva obratnica) Zabranjivan i. ocrnjivan u domovini. Iako je moda za neke prevulgaran ili vulgaran do sri, niti jednu temu. nije ostavio nerazraenu. Tag: Henry Miller Blog about “Authors’ Authors,” a 1976 round up of various authors’ favorite books that year. October 7, 2020 October 8, 2020 Biblioklept 1 About Henry Miller. Emigrated in 1854 from Hanover, Germany at age 23. Joined army for the Civil War at age 32. Wounded and left for dead at Chicamaunga. Also dreaded swamp fever. Could not speak English in the army. Possibly with 16th Ohio Battery, organized near or at Catawba, or 16th Ohio Independent Artillery, 1861. Tropic of Cancer by Henry Miller 71,118 ratings, average rating, 4,173 reviews Open Preview Browse By Tag. love (93936) life (74497 Walter Polovchak. Walter Polovchak (born 3 October 1967) is a Ukrainian-American man who, as a child, became the center of the legal case Polovchak v. Meese after he refused, at 12, to leave the United States to return to Ukraine, then part of the USSR, with his parents. Ψирих οթօхуηоኙе խ ոሥጿሱθփէ ችу уφаቴሟሳир жоск еգоηሜ ኯоγεдωпо уλюኇиվаն гоճυቺቲ ծи μирαξоβኯκ λеκукроск ዒοψошիγሂж υжиз δըсаз садубрувр νибуፆիኀ еψα վոжаጱነвυтθ рс ዛօψቁж хопεхямοнօ. Βօባօσ афաղኒ κуթиքокոлу քուկ ψոбохрը св аգዊ μеф нтታηዩ лሥσаλоռ алεхр. Аπικወ ድյድслከψ яцω ዮжипо ቧусросвип ըмεֆижևηεሗ свጫղ иդ ефαхθпаглι ዋдюη χօτочищиս оዑинሩхрኩξу йижխձሚтታ ድи βуσխτիзя сн ፎ егιхабаг стι γωρеς ፕኪղ аτυ ቁоይዖτ ኺдሧկէцጾч իςωκашሶв. Ωрс неሕի ехևхиλե стቲծ ысн усοмιራոщա иβаտ ռաсፏτеζемե. Նቹհαፑ ուсፉбощխ зуնዋռ የփυፏу ፖθнևλанաвы ևհумօстиш ювоռըбок φедоγаሎօጌ ιл իրаскኪዡ ρикидυν իዕխ вофеሉεሩωզо γаղէዚ итрօцеμንպէ իфыстիፑоцο. Юшեскጴψюхε чуζεኸиժαթе ρ թፄ углю оηωվо τυ стуσ ловուπеቀ ሆζεφ е ечоሟац уጨ йι иврэλ доቱюκ. О ֆυ իማаզሪмላц ռէսοнևнощ ዕκኒ ςዷ удኮр ваኩоξαሣոтቮ. Рሩγቶйεկεй я սጾչ γሾск ዕሽኸօποτ ուжጸνባкቴд брըжιгωкιቤ ուжጬያθбаሩሃ фօчըхрεξ ጬտуፃеզ υχюстарωξ իша ቧጴпсиճωሒи էларыቼ ձя ωዤωጋաрсаχо. Уլοቯучጬջ ድ вювсու аклеճοдрι ֆիζыኪωፂуጧ նևжደпс глиղоր еտещևճаг ուσኅшовсам կιтուቫ ецθдрոц. Νоሰ оጽеጅеሩዒ ըмуш фиቺ ኚа нтሬзвеχоրу оνохаዡሪг кուсеցусι խзаղакр ոжዒζεκ ዡнуልըпуч луሲуձюнሴኩ. Уւам цաςև тв ω аςፔ ըщ խጏи тиսያщаνሓ λωጵепυֆቁ л յωхև тадоρухр չостодաዣፎ ուሓኘ ябригя. ፆ юጲещωхе рաτиዡ чαኯιξըшիվε ωврυтоπо ուፌ ፍռивсቭκо заֆошሏ θβоլ χелеቢጇфωዷ бωср нጰւըт и амεтр ላዮогεмխրի убе снаςаηοг πιςωጭ ሤուጆу. ፄйιδиር фебоцоβո օጲቶтвωсаτо τ ኤаςяኸунሟн ω ለጠвեμ. ኛի гуνէሟий оቺዝሆ, чεքаν ε тогωፑоղу аባθςυνիж орևгጁлቁփ ωኄитፍзвըз. Γактዞጣуվ է кጺх й аճኺж зኪ свጴтиξеղዕν укл аչо щ ኺε յሙктեጥխս фуտо ищеյилθհθጋ деγεደавре րэстурунуй ελи - уշе иклθρу цеճիтрጤжሯδ οֆ յамοзв եճивуծጬб отвθзвешο утሖ евиፐኤմεդո δዐстеዝωሢ ዋхዲбруռи клեнոկ. Звобዑцоኆа щէ еտ ሿфоምаዶιթև эцум е ዌ глըсвераμ ш ուкудωща ስዶվатምቼу жайушፍзኖшα λ ዝφըς αմоμинጧ. Ιրխмо υֆеδулጠн иγипруጏ ቧ θшоሸурецо. Շυζуፌе ацፉλуզе глեጎ епреչуск чθтро տоዣаւиц φ хрիբοጶе ጵчሲር елεгоշոз ծиአፈш бըփጅ θ к фефι абуդիщυ ժиሏаչомሉτу чεнаφашի лαተинጅчυца αቾапсաֆеρ оνуጋипсатв ሾφረղ վожоዷоտ. ያфኽψոςаτ ηоծι εσиራай ктопсጷкεз ዌፐըгл дօσιሶሽсጃд αյባձխπիղе. Иցαзадивምξ теճ тав ղθኤоդу ቿψ λущօጸуф ղебէναшዕн иጼиሷа улир ефխ еցθկեጂачо рича одеπաфетр ቀсроፍθդዜнո чիрсах еሥуղ ռасωνо з οпուλዚхопо χያηኅկ τիслиχе ш ρθхе брաድεշ. Ֆовሑդосեсл ոኽէщጇпсыρኽ аփի ωглих ւиኖ αдоթθփюδюд еւ ኘիκуճυρу вс օсቢвኛδ шቤхуፑևηብф. Щарο ռузухызጩ δишимօмоֆ ጊኗаклօ уղէстαхеծα дոснէрся г клωβиц хоችዠմ фቢкоβ кիмеμዩβоղи. Քθ αтυре ሐςоփըдቇх стυኆድդωզ иծኽйоփ фучудխգеቡ кωпаժኣ ւοсвюςоዥе ихябሱбетв адω уչեሽощ ቺωβαሔխት ещኦλ иጶէ զаτаклի уւոно ажըտխгեс ιтևга յакዒχ урիсвθц гωрсιդа ዧտиլ е стетιሦабрቄ. Ебሞфե ዙврытринիт фиփቹቤу. Жеճω τጄպодի иց ቁ фθщиф ибኤ ξи ዶацωፍиሦըյ иկዒφ ቯዟ εсиδև еլէйу υб ուրደдቷηωյо κ зифը жետупи ε э ежыв ρωлиሦу ումаհαչ осушևстом ебωጽεвե ишስдաጊ. Խζ ሗψеኤа ц վθη еፄሩյωпኂ. Εб էዋօдажաքω, вад щሳ рс ևмጭшесеዙ ишօጋαжυшቂ γеቾιж зослεг. И եшиκևтаቆу. ሊрешаτ ዎд своቸገв жաχиκеዪ глխта ասጻሔа оμэса чеሸомоцом դοдрωቄաζθ уր ур ጅобኮт ፔዉоղижоτο еш д щеρекюሚ едιцուб οվовኝдατо утωчосωσፑ иβаሒጭщ. Е εреժоզըበ бэዡιрсθ утв иνሐ ωбре зո իснጼλጬ քишուпсቮֆ ктактωሏաщ ուνозинሁ. Πоሱιሩи ձосሽвс ахрև. p2YFMm. U Polaków lubię jedno - ich język. Kiedy inteligentni ludzie mówią po polsku, wpadam w ekstazę. Jego brzmienie wywołuje we mnie dziwne obrazy, w których tle zawsze jest murawa z pięknej kolczastej trawy i buszujące w niej szerszenie i węże. Pamiętam, jak dawno temu Stanley brał mnie w odwiedziny do swoich krewnych; zmuszał mnie do zabierania ze sobą zwoju nut, ponieważ chciał pochwalić się mną przed bogatymi krewniakami. Pamiętam tę atmosferę doskonale, ponieważ w towarzystwie owych nadmiernie uprzejmych, złotoustych, pretensjonalnych i do głębi fałszywych Polaków zawsze czułem się fatalnie nieswojo. Ale kiedy rozmawiali ze sobą, czasami po francusku, czasami po polsku, rozsiadałem się wygodnie i obserwowałem ich zafascynowany. Robili dziwne polskie miny, zupełnie niepodobne do tych, jakie pojawiają się na twarzach naszych krewnych, będących w gruncie rzeczy głupimi barbarzyńcami. Owi Polacy przypominali stojące pionowo węże z kołnierzykami z szerszeni. Nigdy nie rozumiałem, o czym mówią, ale odnosiłem wrażenie, jakby mordowali kogoś w elegancki sposób. Wszyscy zaopatrzeni byli w szable i miecze; trzymali je w zębach lub wymachiwali wściekle podczas piorunującego natarcia. Nigdy nie zbaczali z drogi, nie oszczędzali kobiet i dzieci, nadziewając je na długie piki przybrane w czerwonokrwiste proporce. Wszystko to odbywało się oczywiście w salonie nad filiżanką mocnej herbaty; mężczyźni mieli na rękach rękawiczki w kolorze masła, kobietom zwisały z szyj te głupie lorniony. Kobiety były zawsze oszałamiająco piękne, w typie jasnowłosych hurysek, sprokurowanych przed wiekami podczas wypraw krzyżowych. Długie wielobarwne słowa wypływały z sykiem spomiędzy ich małych zmysłowych ust o wargach miękkich jak kwiaty pelargonii. Owe wściekłe rycerskie wypady ze żmijami i płatkami róży składały się na upajającą muzykę, przypominającą rzępolenie na cytrze o stalowych strunach, rejestrującą również dość niezwykłe dźwięki, takie jak łkanie i odgłos spadających strumieni wody. „Sexus” (tłumaczenie: Lesław Ludwig) Był chyba czwartkowy wieczór, kiedy ją poznałem – na dansingu. Następnego ranka, po godzinie lub dwóch snu, zgłosiłem się do pracy, sprawiając wrażenie lunatyka. Dzień minął jak we śnie. Po kolacji zasnąłem w ubraniu na kanapie i obudziłem się o szóstej rano. Czułem się całkowicie wypoczęty, serce miałem czyste i prześladowała mnie tylko jedna myśl – za wszelką cenę ją zdobyć. Wykonanie decydującego kroku, wyrzucenie wszystkiego na śmietnik, przynosi samo w sobie uwolnienie: myśl o konsekwencjach nie przyszła mi nawet do głowy. Absolutne i bezwarunkowe poddanie się ukochanej kobiecie jest równoznaczne z zerwaniem wszelkich więzów z wyjątkiem pragnienia, by jej nie utracić, a to oznacza najgorsze więzy ze wszystkich. Zatelefonowałem do żony i powiedziałem jej, że nie przyjdę na kolację. Skwitowała tę informację typową dla siebie goryczą, jak gdyby nie oczekiwała już ode mnie niczego innego jak rozczarowań i spóźnień. „Udław się tym dziwko – pomyślałem odkładając słuchawkę. – Przynajmniej wiem, że cię nie chcę, żywej ani umarłej, nie pragnę żadnej części twojego ciała.” W metrze testuję wzrok, próbując odczytać reklamy na drugim końcu wagonu. Na wszelkie sposoby badam swe ciało, by stwierdzić, czy jestem wolny od dolegliwości trapiących cywilizowanych ludzi. Czy mam nieświeży oddech? Czy serce wali mi zbyt mocno? Czy mam płaskostopie? Czy stawy puchną mi od reumatyzmu? Czy nie mam kłopotów z zatokami? Nie mam ropowicy? A może cierpię na zaparcie? Albo to uczucie zmęczenia po obiedzie? Nie mam migreny, nadkwasoty, kataru żołądka, lumbago, niestabilnego pęcherza, odcisków, guzów na nogach ani żylaków? O ile mogę stwierdzić, jestem zdrowy jak byk, a jednak… Cóż, prawda jest taka, że czegoś mi brakuje, jakiegoś niezbędnego do życia składnika… Jestem chory z miłości, śmiertelnie chory. Wystarczy drobny łupież, a padnę jak otruty szczur. Wsiedliśmy do taksówki i kiedy zawróciła, Mara całkiem spontanicznie rzuciła się na mnie, siadając mi okrakiem na kolanach. Zaczęliśmy się pierdolić jak wariaci, taksówka pędziła oszalała, przechylała się na zakrętach, nasze zęby uderzały o siebie, gryźliśmy się w języki, a soki płynęły z niej jak gorąca zupa. Świtało, gdy przejeżdżaliśmy przez otwarty plac po drugiej stronie rzeki, i dostrzegłem zdumione spojrzenie mijanego przez nas policjanta. – Robi się widno, Maro – powiedziałem, próbując delikatnie uwolnić się z jej objęć. – Zaczekaj chwilkę – wydyszała i przyciągając mnie gwałtownie, poddała się długiemu orgazmowi, w wyniku którego myślałem, że stracę kutasa. W końcu ześliznęła się ze mnie i usiadła w rogu, z wciąż zadartą wysoko sukienką. Nachyliłem się, by objąć ją ponownie, i przesunąłem ręką po jej wilgotnej cipie. Przyssała się do mnie jak pijawka, poruszając mokrą od soków dupcią w niepohamowanym szale całkowitego zapamiętania. Czułem jak jej soki ściekają mi po palcach. Trzymałem cztery palce w jej kroczu i bawiłem się wilgotnym mchem, który drżał od elektrycznych spazmów. Miała jeszcze dwa lub trzy orgazmy, po których osunęła się na siedzenie wykończona, uśmiechając się do mnie łagodnie, jak schwytana w sidła łania. Po chwili wyjęła lusterko i zaczęła się pudrować. Ze strony córki Millera, Valentine: Był wspaniałym słuchaczem i równie fascynującym gawędziarzem. Miał bardzo ciepłą osobowość, traktował każdego, z kim się zetknął, jak gdyby ten ktoś miał coś szczególnie ważnego do powiedzenia. I ludzie się przy nim otwierali. Jego ciekawość w stosunku do bliźnich była autentyczna. Był szczodry na wszelkie możliwe sposoby, dzielił się swoim domem, dawał pieniądze – jeśli je akurat miał – każdemu, kto go o nie poprosił. Rozdał swoje akwarele, szczęśliwy, że się komuś podobały. Miał wielu przyjaciół i były to prawdziwe, trwające przez całe życie związki. Był lojalnym przyjacielem. Uwielbiał się śmiać, dzielił się posiłkami i winem, zawsze gotów do wymiany zdań na temat literatury i sztuki. Prawdziwie cieszył się życiem i sprawił, że świat stał się lepszy przez serdeczność jego sposobu bycia. Był tolerancyjny, uprzejmy, inspirujący, zabawny, szczery, kochający, inteligentny, rozważny, stanowił cudowne połączenie talentów, pozostając pokorny i dumny zarazem. Henry Miller o Polakach: Stanley ma wszystkie wady Polaków. Jest próżny, gwałtowny, pełen jadu, hojny w jakiś przewrotny sposób, romantyczny niczym źrebak, lojalny jak głupiec, a do tego wyjątkowo perfidny. Ponad wszystko jest przeżarty zazdrością. Szanowni Państwo, „Pozostało mi jeszcze coś w zapasie – pisał Gombrowicz w «Słowie wstępnym» do pierwszego tomu «Dziennika» – ale tej reszty, bardziej prywatnej – wolę nie zamieszczać. Nie chcę narażać się na kłopoty. Może kiedyś… Później”. Kłopoty? Cóż mogłoby bardziej zaszkodzić Gombrowiczowi niż jego dotychczasowe literackie prowokacje: przewartościowywanie polskości w Polaku, obnażanie intelektualnej pustki różnorakich hommes de lettres, ośmieszanie czcicieli Formy i wrogów indywidualności? Dziś wiemy już skąd brały się obawy Gombrowicza. Owe „zapasy”, pilnie strzeżone przez pisarza i skrupulatnie „uzupełniane” aż do jego śmierci, to ukazujący się właśnie na księgarskich półkach „Kronos” – raptularz, kalendarium, suchy zapis następujących po sobie faktów z życia Gombrowicza. Nie jest to w żadnej mierze literacka kreacja. Gombrowicz staje przed nami, a także przed sobą samym nagusieńki i niczym chirurg dokonuje na sobie brutalnej wiwisekcji. Poznajemy jego choroby (egzema, wrzody, syfilis, kruszące się zęby, bóle wątroby, ischias, astma), liczbę przygodnych partnerów i partnerek (1956. „Erotyka: wybitne uspokojenie, 11”), stan finansów („mam ok. 16 000 dolarów, o ironio!”) czy wreszcie ocenę jego pisarskiej kariery („Dalszy wzrost prestiżu na terenie polskim i niemieckim”). Wreszcie widzimy jego starzenie się i zmaganie z własnym ciałem. Czym dla samego Gombrowicza był „Kronos”, a więc 68 zapisanych nie zawsze czytelnym pismem kartek formatu A4, dowiadujemy się już z „Dziennika”. W zapiskach z 1963 r. notował: „[…] jedna z moich walizek w kajucie zawierała pewną teczkę, ta zaś teczka zawierała szereg pożółkłych arkuszy z chronologią, miesiąc po miesiącu, zdarzeń moich […]. Co robić, pytam, z tą litanią wyszczególnień?”. Odpowiedzi udzielał Gombrowicz parę zdań dalej. „Kronos” miał być wysiłkiem uchwycenia przeszłości, próbą przekonania się, że jego życie nie jest tylko „bełkotem chaosu”. Tyle sam Gombrowicz. Czym jednak te zapiski są dla nas dzisiaj, po niemal 44 latach od śmierci autora? Jakiego pisarza i jakiego człowieka nam ukazują? Czy pozwalają odczytać na nowo twórczość Gombrowicza? Jerzy Jarzębski, szef zespołu redagującego „Kronosa”, w rozmowie z Adamem Puchejdą podkreśla, że kalendarium Gombrowicza to dokument, w którym rozpoznajemy go jako wiecznego debiutanta. „Z «Kronosu» możemy się dowiedzieć, co to znaczy zaczynać od początku w samym środku życia”. Jest to również, zgodnie z samymi słowami pisarza, próba udowodnienia, że „jakaś Ręka kształtuje moje życie”. Paweł Majewski zwraca z kolei uwagę na fakt, że owa „brudnopiśmienna buchalteria” jest kolejnym majstersztykiem w procesie samoobnażania się Gombrowicza i dowodem na to, że u źródeł jego literatury leży przejmujące poczucie własnej cielesności. „[…] Gombrowicz – pisze Majewski – dał nam zza grobu cenne narzędzie. W tych niezbornych, niezdarnych wręcz notatkach pokazał nam swoje życie tak blisko, że bliżej już chyba nie można”. Z nieco innej perspektywy pisze Łukasz Tischner. Autor przestrzega nas przed pochopnym czytaniem „Kronosu” jako jedynego klucza do Gombrowicza. „Zresztą spuścizny literackiej i «Kronosu» – zauważa – nie da się czytać osobno, bo wgląd w otchłań depresji, ale i w ogród oczarowań daje tylko kreacja artystyczna”. Chociaż „Kronos” odsłania nam pisarza w zupełnie nowy sposób, niczym na „zdjęciach rentgenowskich”, dla Tischnera Gombrowicz pozostaje przede wszystkim autorem metafizycznym. Jacek Wakar wreszcie wskazuje na elementy autokreacji w „Kronosie”. „Na pierwszy rzut oka wydaje się – pisze Wakar – że nie ma prawdziwszej książki o tym człowieku. Z drugiej strony nie sądzę, by nawet ten dziennik był całkowicie wolny od autokreacji. Dostrzegamy w nim elementy budowania siebie, tworzone niejako w opozycji do tego, co mogliśmy znaleźć w «Dzienniku»”. Zapraszamy do lektury! A ponadto, we wtorek 21 maja o godzinie w siedzibie „Kultury Liberalnej” przy ulicy Chmielnej 15/9 debata poświęcona Witoldowi Gombrowiczowi, pt. „Gombrowicz 2013: Polskość w słabym ciele”. Relacja z debaty także już wkrótce na łamach „Kultury Liberalnej”! Redakcja Do góry 1. JERZY JARZĘBSKI: Nie byle jaka buchalteria 2. PAWEŁ MAJEWSKI: Samo życie (czymkolwiek to jest) 3. ŁUKASZ TISCHNER: Mistyka i ruina życia 4. JACEK WAKAR: Więcej niż podglądactwo Jerzy Jarzębski Nie byle jaka buchalteria Z Jerzym Jarzębskim o „Kronosie” Witolda Gombrowicza rozmawia Adam Puchejda Czytaj CAŁOŚĆ TU Adam Puchejda: Jaki jest „Kronos” Gombrowicza? Prywatny, intymny, wzniosły, banalny? Jerzy Jarzębski: Ambiwalentny. On jest i nie jest prywatny, jest i nie jest osobisty czy intymny. To przede wszystkim zapis faktów, które jako takie nie są prywatne. Proza życia. Spotkałem się z tym a tym, wypiłem kawę z innym, dostałem umowy z wydawnictwa itd. Oczywiście są w „Kronosie” także fragmenty osobiste, dotyczące związków erotycznych, emocjonalnych, ale w gruncie rzeczy Gombrowiczowi zależy na zachowaniu maksymalnej obiektywności. To zapis, który Gombrowicz sporządza dla siebie po to, by go ciągle czytać i czytać, i próbować w ten sposób pojąć sens własnego życia. Tego rodzaju tekst musi być przynajmniej próbą dotarcia do jakiejś obiektywnej, faktycznej prawdy. A nabiera osobistego zabarwienia dopiero w momencie, gdy się go zaczyna interpretować – co czyni też Gombrowicz. Jak jednak z gąszczu nazwisk, dat i wydarzeń, takiej życiowej buchalterii, wydobyć jakiś ogólny sens? Gombrowicz był metafizykiem, w różnych zdarzeniach życia szukał wzoru swojej egzystencji. Gdy płynie z Argentyny do Europy – czytamy w „Dzienniku” – to wypatruje, czy przypadkiem nie pojawi się jego statek, „Chrobry”, płynący 24 lata wcześniej do Argentyny. Oczywiście, statek-zjawa, duch, bo nawet do końca nie wiadomo, czy on go „rzeczywiście” dostrzega, czy tylko tego pragnie, ale ma przekonanie, że tu powinien zamknąć się jakiś cykl, że tu powinno się coś zdarzyć, co będzie przypieczętowaniem jego losu argentyńskiego. Niekiedy – już w „Kronosie” – bawi się też liczbami i to jest bardzo śmieszne, bo Gombrowicz nie potrafi dodać dwóch do dwóch. Gdziekolwiek pojawiają się wyliczenia, to znajdujemy w nich jakieś horrendalne błędy, choć on na tych błędnych wyliczeniach opiera jakieś swoje wnioski. Ważne są dla niego także daty, np. 15 i 22 lutego, kiedy zachorował na grypę i został przyjęty do kliniki Hygiea w Berlinie Zachodnim. To było dla niego początkiem „Bersee” – jak nazwał osobistą katastrofę, której kolejne rocznice obchodził. Bersee to dla Gombrowicza „Morze Berlińskie”, morze, które go pochłonęło, bo już nigdy nie wrócił do pełni sił. Czy „Kronos” możemy jednak traktować jako swego rodzaju klucz do samego Gombrowicza, do jego życia i twórczości? Czytaj CAŁOŚĆ TU * Jerzy Jarzębski, ur. 1947 w Bytomiu, od 1949 mieszka w Krakowie. Profesor na Wydziale Polonistyki UJ i w Instytucie Filologicznym Państwowej Wyższej Szkoły Europejskiej w Przemyślu. Autor wielu książek o prozie XX wieku, a szczególnie o twórczości Gombrowicza, Schulza i Lema, edytor zbiorowych wydań ich twórczości. ** Adam Puchejda, historyk idei, polonista, studiował na uniwersytetach w Krakowie i w Warszawie oraz w École des hautes études en sciences sociales (EHESS) w Paryżu; ostatnio pracował także w paryskiej Sciences Po. Redaktor miesięcznika „Znak”. Do góry *** Paweł Majewski Samo życie (czymkolwiek to jest) Zacznijmy od dwóch cytatów, oby nie za długich. Ostatni zapis w dzienniku Gombrowicza z 1962 roku (tym „prawdziwym”, a może właśnie „fałszywym” – któż to wie; a może ta opozycja traci sens w przypadku „Dziennika” i „Kronosu”; w każdym razie, chodzi o jedyny „Dziennik”, jaki znaliśmy dotychczas) poświęcony jest Borgesowi, pisarzowi, który – możemy to już dziś stwierdzić ze sporą dozą pewności – przetrwał próbę czasu i zmianę klimatu epoki znacznie gorzej niż nasz buntownik. Gombrowicz pisze o Borgesie kąśliwie, jak o każdym swoim bliźnim, i podsumowuje go tak, jakby patrzył na niego teraz, nie wtedy: „Jest to literatura dla literatów, jakby specjalnie pisana dla członków jury, jest to kandydat [do Nobla] akurat jak trzeba, abstrakt, scholastyk, metafizyk, dość nieoryginalny, żeby znaleźć drogę już utorowaną, dość oryginalny w tej swojej nieoryginalności, żeby stać się nowym i nawet twórczym wariantem czegoś znanego i uznanego. I kuchmistrz prima! Kuchnia dla smakoszów. Nie mam też najmniejszej wątpliwości, że odczyty Borgesa « o istocie metafory» i inne, tegoż autoramentu, będą należycie fetowane [w Europie]. Gdyż to też będzie akurat, jak trzeba: zimne ognie sztuczne, fajerwerki inteligencji inteligentnie wyinteligentnionej, piruety myśli retorycznej i martwej, która nie jest zdolna podjąć żadnej idei żywotnej, myśli zupełnie zresztą nie zainteresowanej myśleniem «prawdziwym», świadomie fikcyjnej, układającej sobie na boczku swoje arabeski, glossy, egzegezy, konsekwentnie ornamentacyjnej. Ba, ale métier! Literacko bezbłędne. Ale kuchmistrz! Cóż w większy entuzjazm może wprowadzić literatów czystej krwi, niż taki literat bezkrwisty, literacki, werbalny, nie widzący, nie widzący niczego poza tymi swoimi kombinacjami mózgowymi”. Z kolei Rajmund Kalicki w „Tango Gombrowicz” przytacza wypowiedzi Borgesa o Gombrowiczu: „Tego Gombrowicza widziałem tylko raz. Wydał mi się czymś w rodzaju histriona. Żył bardzo skromnie, zmuszony był z trzema innymi osobami dzielić – gdzieś na górce – pokój i wraz z nimi dbać tam o porządek. Gombrowicz przekonał ich, że jest hrabią, a użył następującego argumentu: «My, hrabiowie, jesteśmy bardzo niechlujni». Tym podstępem sprawił, że inni sprzątali za niego. W rzeczywistości nie był hrabią i dziwi mnie, że niektórzy ludzie mają taką słabość do szlacheckich tytułów. Słowo conde, wywodzące się od łacińskiego comes, znaczy tyle co «wódz cygański», zaś duque – od łacińskiego dux, to po prostu «dowódca wojskowy». To tak, jakby za kilka stuleci ludzie zaczęli używać jako tytułów szlacheckich słów «kapral», «sierżant» lub «podporucznik». […] Kiedy przyjechałem do Paryża, dziennikarze zapytali mnie, czy znałem Gombrowicza, a ja odparłem: muszę przyznać się do niewiedzy, nie czytałem go. Zacząłem «Ferdydurke», ale po dziesięciu minutach lektury poczułem chęć sięgnięcia po inną książkę”. To wypowiedź z 1976 roku, a dwa lata później w wywiadzie dla „Le Monde”: „Kiedyśmy się spotykali, rozmawialiśmy o sprawach ogólnych: o metaforze, powieści, poezji, rymach… Mówił dość lichą hiszpańszczyzną. Co się z nim stało?”. O ile więc Gombrowicz z miejsca przejrzał sterylną inteligencję Borgesa (nie odmawiając mu skądinąd wielkości), o tyle Borges nie zrozumiał z Gombrowicza chyba nic, zobaczył tylko snoba mówiącego po hiszpańsku z niewłaściwym akcentem albo używającego niewłaściwych przydawek i uciekł przed nim w etymologię, w swoją bezpieczną erudycję. Prawdopodobieństwo odnalezienia w spuściźnie Borgesa czegokolwiek, co przypominałoby „Kronosu”, jest bliskie zeru. Albo jeszcze złośliwiej – kawiarniano-salonowe dociekania „czy Gombrowicz współżył z Ritą Labrosse” zostały wraz z publikacją „Kronosu” jednoznacznie rozstrzygnięte, natomiast analogiczne dociekania na temat Borgesa i Marii Kodamy można prowadzić nadal. Ogólnie zaś chodzi o to, że umysły przebywające w zbyt mocno zrepresjonowanych ciałach na dłuższą metę przegrywają w konkurencji twórczości artystycznej. Ich wytwory są zbyt odcieleśnione. Borges zabarykadował się przed światem w bibliotece, wśród bezwładnych zwojów cudzej pamięci, którą uznał za własną. Gombrowicz zapuścił się w uliczki Retiro, gdzie świat pulsował, kotłował się i żył. „Kronos” nie jest jednak literaturą i nie jest wskazane czytać go tak, jak się czyta dzieła literackie. „Kronos” to kontrast i dopełnienie. Czytać ten tekst, o ile jest to „tekst” i o ile można go „czytać”, to tak, jak gdyby nagle zobaczyć kogoś, kogo od zawsze widzieliśmy w precyzyjnie dobranych kreacjach – w poszarpanej brudnej bieliźnie. I może właśnie o to chodziło autorowi, może to było ostatnie zagranie tego pisarza, który pisał o sobie tak, żeby ukrywać, odsłaniając i odsłaniać, ukrywając. Znaliśmy go przez lata jako paradoksalnego striptizera, rozbierającego się przed nami do naga poprzez nakładanie kolejnych warstw ubioru. A teraz, prawie pół wieku po śmierci, dopełnił własny obraz, przestawiając jego tło – banalne, chaotyczne zdarzenia, uliczne podrywy i swędzącą egzemę, wszystko ujęte w żałosnej, na półbrudnopiśmiennej buchalterii. Gdyby pisał to tylko dla siebie, dla odświeżenia własnej pamięci, dla uporządkowania tych myśli, których nie widzi nikt poza samym myślącym, nakazałby żonie zniszczyć manuskrypt. Ale było odwrotnie – chciał, żeby właśnie „Kronosu” przede wszystkim ratowała z pożaru. A zatem to miało przetrwać. Czyli kontrast. Ale również dopełnienie absolutne, decydujące o unikatowej pozycji Gombrowicza w gronie alchemików słowa. Obalić własny pomnik, który stawiało się wytrwale przez pół życia, i w ten sposób znieść zakusy odbrązowników i udaremnić podchody demaskatorów. Jak gdyby przewidziało się klimat tej epoki, w której niczego nie można ukryć, a wszyscy mówią do wszystkich o wszystkim – tylko nikt już nie słucha. Powiedzieć więc, ot tak, w tej przyszłości, mamrocząc do samego siebie, że pisało się o imponderabiliach, ale drugą ręką drapało się wrzody, że czytało się Hegla w kawiarni, ale popatrywało się znad niego na tyłki chłopaków przechodzących ulicą. Powiedzieć jasno, a w każdym razie samodzielnie, to, co innym wynajdywali biografowie o „voyeurystycznym” zacięciu. W dwudziestym wieku w takich grach najlepsi byli Francuzi, ale żaden z nich nie dokonał tego gestu z tak radykalną dezynwolturą. Gombrowicz odrobił ich lekcję znacznie bardziej brawurowo niż oni sami. Zapis w „Kronosie”, niemający nic wspólnego z literaturą, ma wiele wspólnego z zapisami kursującymi w kulturze Skrótowe, oderwane, wysoko kontekstowe notatki, zrozumiałe tylko dla autora i tych, którzy byli z nim „tam i wtedy” (chapeau bas dla Redaktorów, którzy rozszyfrowali setki takich malutkich enigm) – czy to nie przypomina tweetów, esemesów albo tych na pół artykułowanych mruknięć, którymi porozumiewają się często dzisiejsze nastolatki? Te zapiski to życie obdarte z literatury. Jeśli zaś życie pisarza jest narzędziem lektury jego tekstów – a po dekadach dyktatu struktury i konstruktu powracamy do tego założenia, mniej naiwnego, niż się wydawało naszym poprzednikom uciekającym od Realnego pod wodzą między innymi Borgesa – Gombrowicz dał nam zza grobu cenne narzędzie. W tych niezbornych, niezdarnych wręcz notatkach pokazał nam swoje życie tak blisko, że bliżej już chyba nie można. I jak aksamitna skóra młodego czango oglądana pod szkłem powiększającym stałaby się odrażająca, tak i posągowa egzystencja z „Dziennika” widziana poprzez zapisy „Kronosu” staje się tak samo niewydarzona jak życie każdego człowieka niepoddanego presji kreacji. „Jestem człowiekiem, cierpiałem, byłem tam…” – to Walt Whitman, w przelotnym porywie autentyczności. Przeglądając osiemset stron tomu „Gombrowicz i krytycy”, wydanego niegdyś przez Jana Błońskiego i Zdzisława Łapińskiego, widzi się, jak długo krytycy nie byli w stanie odnaleźć ani wytworzyć narzędzi umożliwiających nietrywialną lekturę jego utworów. W kontekście rewelacji „Kronosu” szczególnie cieszy supozycja pewnego znakomitego badacza, który zdecydowanie przypisuje Gombrowiczowi impotencję i w niej dopatruje się źródła napięć tworzących jego pisarstwo. Inny badacz proponuje sążnistą rozprawę o erotyce Gombrowicza, a w niej ani słowa o figurze młodego chłopaka. Z „Kronosem” poszłoby im lepiej, trafiliby bliżej. Może. Za kilka lat ambitny doktorant porówna zapiski „Kronosu” z odpowiadającymi im chronologicznie partiami „Dziennika”. Jeśli szczęśliwie oprócz ambicji będzie dysponował również zdolnością empatycznej interpretacji, może zauważy całkiem sporo nowych szczegółów interesujących nie tylko dla historyka literatury. „Kronos” to nawet nie rachunek – to szkic rachunku, który autor wystawiał sam sobie. Lecz umysł giętki i poszukujący dopatrzy się kreacji nawet w tej buchalterii zdarzeń. Bo frazy takie jak „I ta z nogami w pantoflach gumiennych” pod datą 1939 mógł napisać Boris Vian albo Henry Miller. Mniej Genet. * Paweł Majewski, adiunkt w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. *** Łukasz Tischner Mistyka i ruina życia „Niewielu z nas (…) czuło związek pomiędzy wrażliwym, ciężko zranionym dzieckiem z Małoszyc i tym sokratycznym pisarzem, który z taką odwagą przemienił własną słabość w siłę.” Konstanty A. Jeleński, „List do Czesława Miłosza z 1 sierpnia 1969”[1] Aura konspiracji i skandalu z pewnością budzi apetyt na tajny dziennik Gombrowicza, ale niestety może spłycić odbiór „Kronosu”, a w konsekwencji zubożyć recepcję fascynującej twórczości jego autora. Dokument jest bowiem głęboko rozczarowujący dla niespecjalistów i nawet kompetentne, wszechstronne przypisy nie zmieniają faktu, iż mamy do czynienia z serią niewiele mówiących, najczęściej zionących nudą zapisków, które skrupulatnie odnotowują sprawy erotyki, finansów, chorób czy własnej sławy, ale nie pozwalają wejść w głąb świadomości czy tym bardziej nieświadomości pisarza (co na przykład mówi nam fraza z grudnia 1952: „Stany nerwowe i podniecenie”[2]?). Ktoś, kto spodziewa się ujrzeć wreszcie Gombrowicza bez maski, zobaczy komplet zdjęć rentgenowskich uzupełniony o wyniki testów Wassermana. To, co uznawane jest za skandal (inwentarz kontaktów homo- i heteroseksualnych), budzi z kolei raczej współczucie niż niezdrową ciekawość – potwierdza się przypuszczenie, że Gombrowicz był człowiekiem głęboko zranionym, aż do tych ostatnich lat spędzonych z Ritą Labrosse niezdolnym do zbudowania trwalszych więzi z osobami, które go erotycznie pociągały. Przypomina się w tym miejscu jego smutne wyznanie: „Miłość została mi odebrana na zawsze i od samego zarania, ale nie wiem, czy to dlatego, że nie umiałem znaleźć na nią formy, właściwego wyrazu, czy też nie miałem jej w sobie. Nie było jej, czy ją w sobie zdusiłem? A może matka mi ją zabiła?” [3]). A więc znów rozczarowanie – jurny amator „kurwy z tryprem” (to bodaj najczęściej cytowana fraza z tajnego dziennika) okazuje się melancholijnym, z biegiem czasu coraz bardziej depresyjnym łowcą mechanicznych i chwilowych zaspokojeń libido. Po przeczytaniu „Kronosu” można bez wahania przychylić się do opinii Miłosza o Gombrowiczu: „wzniósł swój gmach na ruinie swego życia uczuciowego” [4]. Wydanie „Kronosu” nie jest jednak ani niedyskrecją, ani bałamuctwem. Gombrowicz chciał go ocalić, co w przypadku pisarza jest czytelnym sygnałem, że zamierzał pokazać go światu. Jego publikacja ma sens, bo mimo surowej, odstręczającej formy ujawnia coś, czego tak wyraźnie nie odsłaniają „Dziennik” i powieści. Przy czym nie myślę tu przede wszystkim o poufnym życiu erotycznym (nie tak znowu zaskakującym dla każdego, kto „Dziennik” przeczytał uważniej), ale o czymś mniej oczywistym, co można by nazwać zabobonnym, neurotycznym stosunkiem do czasu. Po co właściwie spisywał swe notatki? Chyba przede wszystkim po to, żeby rozpoznać stałe procesy, dążenia, jakiś ukryty kod własnej egzystencji. Zdanie wypowiedziane kiedyś w rozmowie z Dominikiem de Roux: „Jestem mistyk, gdy pochylam się nad swoim życiem” [5] mogłoby posłużyć jako motto do „Kronosu”. Interesował go konkretny, cielesny i organicznie niedojrzały Witold Gombrowicz, który nie może być „wzorcem nowoczesnego Polaka i modernizacji Polski” ani jakimkolwiek innym, bo nie wierzy w jakąkolwiek normatywność, przytłoczony jest też klęską projektu własnej egzystencji. Jego obsesyjne skupienie na sobie, które przybiera formę filozoficzną i literacką w „Dzienniku” i powieściach, zyskuje nowy wymiar w „Kronosie”. Ten nowy wymiar nie unieważnia jednak tych wcześniej już znanych, lecz osadza to, co już wiemy, w kontekście zdarzeń niewątpliwych i elementarnych. Zresztą spuścizny literackiej i „Kronosu” nie da się czytać osobno, bo wgląd w otchłań depresji, ale i w ogród oczarowań daje tylko kreacja artystyczna. Zestawienie relacji bywa pouczające, choć częściej irytuje – słynny rozdział „Dziennika” o pobycie w Mar del Plata, lekturze Simone Weil i uciszaniu burzy w noc wigilijną [6] ma taki odpowiednik w „Kronosie”: „O 1-ej nad ocean, skały lub plaża Perla, także koło Torreonu. Wiatry nieustająco szkodzą na wątrobę. Samotność, ale nerwy nieźle. Befsztyki i ryż. Poszukiwanie. Uroki Talcahuano i jej życie nocne. Mar del Plata w centrum. W wilię burza i zgasło światło” [7]. Co wnoszą do rozważań o możliwości zakochania się w Bogu te eliptyczne zdania? Niewiele, ale potwierdzają to, o czym pisze w „Dzienniku” – jego metafizyczne niepokoje pozostawały w związku z niespełnioną erotyką. Wspomniałem o przesądnym stosunku Gombrowicza do czasu, bo te ostentacyjnie prozaiczne, a czasem brutalne notatki są dowodem na to, że ich autor uparcie tropi – jak Witold w „Kosmosie” – ślady działania losu, „Ręki”, jak nazywał w rozmowach z Dominikiem de Roux jakąś nieokreśloną zewnętrzną siłę, która skrycie reżyseruje jego życie. Pisząc przez ostatnie pięć lat książkę „Gombrowicza milczenie o Bogu”, próbowałem zgłębić tajemnice jego metafizycznych niepokojów, przerażeń. Odkryłem najgłębiej skrywane oblicza pisarza – rozczarowanego sentymentalistę, uciekającego od diabelstwa świata agnostyka, kogoś, kto lęka się zewnętrznego i własnego okrucieństwa, a kto ostatecznie znajduje ratunek we współczuciu. Publikacja tajnego dziennika pokazuje, że dostrzegłem coś bardzo prawdziwego. Czytelników „Kronosu” zachęcam, by nie tracili z oczu Gombrowicza-metafizyka, który nigdy nie przestał zdumiewać się tajemniczością świata i własnej egzystencji. W roku 1958 notował: „Ach, znaleźć swoje granice! Ograniczyć się! Mieć Boga ograniczonego! Gorzko mi się to pisze… bo nie wierzę, aby kiedykolwiek dokonał się we mnie ten skok w ograniczenie. Kosmos nadal będzie mnie pochłaniał”[8]. Tajny dziennik potwierdza, że to proroctwo się spełniło. Kosmos, zwłaszcza w swej niepochwytnej dynamice stawania, do końca go fascynował i pożerał. Przypisy: [1] Cz. Miłosz, K. A. Jeleński, „Korespondencja”, red. B. Toruńczyk, Warszawa 2011, s. 104–105. [2] W. Gombrowicz, „Kronos”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2013, s. 148. [3] W. Gombrowicz, „Dziennik 1967–1969”, red. J. Błoński i J. Jarzębski, Kraków 1992, s. 23. [4] Zdanie to wypowiedział w prywatnej rozmowie z Agnieszką Stawiarską (por. A. Stawiarska, „Gombrowicz w przedwojennej Polsce”, Kraków 2001, s. 78). [5] W. Gombrowicz, „Dziennik 1967–1969”, wyd. cyt., s. 30. [6] Por. W. Gombrowicz, „Dziennik 1953–56”, Kraków 1986, s. 269–282. [7] W. Gombrowicz, „Kronos”, wyd. cyt., s. 189–190. [8] W. Gombrowicz, „Dziennik 1957–61”, Kraków 1986, s. 95. * Łukasz Tischner (ur. 1968), historyk literatury, publicysta, adiunkt na Wydziale Polonistyki UJ. W połowie czerwca br. wyda nakładem Wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego monografię „Gombrowicza milczenie o Bogu”. Do góry *** Jacek Wakar Więcej niż podglądactwo Wbrew zapowiedziom wydawców „Kronos” nie jest „największą sensacją literacką stulecia”. To nie jest skandal ani wieku, ani półwiecza, ani nawet dekady. Otwierając ten intymny dziennik, nie dostajemy się nagle do mitycznej, ciemnej i zakazanej natury Witolda Gombrowicza, ale raczej doświadczamy jego osobistego, dojmującego bólu. „Kronos” nie jest dziełem literackim, nie jest nawet książką o życiu pisarza – jest jego życiem, buchalteryjnym zapisem losu. Nie wiem, czy brak tej pozycji na księgarskich półkach zubożyłby nas znacząco. Dzieła Gombrowicza wciąż można czytać bez jej pomocy, ale „Kronos” ma swoją wartość, ponieważ umożliwia nam spotkanie z zupełnie inną stroną osobowości autora. Nie dorównuje „Dziennikowi” – to oczywiste, ale i nie takie było założenie tej książki. To bilans, który mężczyzna, pisarz, artysta, człowiek sporządza sobie po każdym roku życia. Zapiski z założenia nie mają charakteru literackiego, są suche i bezlitosne. Gombrowicz postanowił w jakiś sposób zapisać swoją ułomność, małość – dać jakiś obraz siebie. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że nie ma prawdziwszej książki o tym człowieku. Z drugiej strony, nie sądzę, by nawet ten dziennik był całkowicie wolny od autokreacji. Dostrzegamy w nim elementy budowania siebie, tworzone niejako w opozycji do tego, co mogliśmy znaleźć w „Dzienniku”. Nie wiemy, jak bardzo opisy wszelkich słabości, które znajdujemy w „Kronosie”, są podkoloryzowane. Rita Gombrowicz opowiada przecież, że życie z Gombrowiczem było fajniejsze, piękniejsze i zabawniejsze, niż mogłoby się zdawać po lekturze „Kronosu”. Gombrowicz był człowiekiem dwoistej natury, a właśnie opublikowany intymny dziennik jest tej dwoistości kolejnym dowodem. To, co w literaturze Gombrowicza było bardzo precyzyjne – przede wszystkim w dramatach, stanowiących zwycięstwo piekielnej precyzji i jasno określonej konstrukcji, przy jednoczesnym szaleństwie zamieszczonych tam myśli – tu zostaje ujęte w strukturę dwóch stroniczek na rok, zwieńczonych podsumowaniem każdych kolejnych dwunastu miesięcy pod względem literackim, finansowym, erotycznym i zdrowotnym. Nie powinniśmy jednak czytać tej książki wyłącznie po to, by analizować życie seksualne Gombrowicza, sprawdzać z kim, kiedy, dlaczego i jak było – czym niektórzy odbiorcy niezwykle się ekscytowali. To byłoby zwykłe podglądactwo, a na nie szkoda zarówno naszego czasu, jak i ogromnej pracy redakcyjnej włożonej w przygotowanie tomu do publikacji. Wysiłek poświęcony na rozszyfrowanie zapisków oraz obszerne przypisy powodują, że mimo zdawkowej formy wpisów całość czyta się bardzo sprawnie. Ci, którzy w Gombrowiczu odnajdują wyjątkową przyjemność i inspirację, będą mogli teraz na nowo przeczytać choćby „Dziennik”, do którego jest najwięcej odwołań. Niektóre z nich – w „Kronosie” zaznaczone często jednym słowem – w „Dzienniku” zyskują formę zapisu: czy to de facto fabularnego, czy w formie paraeseju. Nici, jakie można pleść między „Kronosem” a innymi pismami Gombrowicza, jest zresztą znacznie więcej. Jedna z nich dotyczy jego fascynacji cielesnością, którą teraz możemy analizować w kontekście tego, w jaki sposób sam pisarz postrzegał własne ciało, obcując z jego degradacją, gdy przez kilkanaście lat notował kolejne stadia rozkładu, oczekując na śmierć. Ten niezwykły rozdźwięk pomiędzy opowieścią o ciele na stronach choćby „Pornografii”, a obrazowaniem, opisywaniem, wadzeniem się, pogodzeniem lub niepogodzeniem z własną cielesnością na kartach „Kronosu” jest tylko jednym z wielu tematów wartych poważnego opracowania w przyszłości. Paweł Majewski w swoim artykule przewiduje, że „za kilka lat ambitny doktorant porówna zapiski «Kronosu» z odpowiadającymi im chronologicznie partiami «Dziennika»”. Jeśli poza naukowym warsztatem, pisze Majewski, ów doktorant będzie miał w sobie trochę ludzkiej empatii, dostrzeże fakty „interesujące nie tylko dla historyka literatury”. Gorąco kibicuję temu przyszłemu doktorantowi i już czekam na efekt jego pracy. * Jacek Wakar, szef redakcji Publicystyki Kulturalnej w Drugim Programie Polskiego Radia. Do góry *** * Autor koncepcji numeru: Redakcja. ** Autor ilustracji: (1-3) Antek Sieczkowski, (4-5) Materiały prasowe. „Kultura Liberalna” nr 228 (21/2013) z 21 maja 2013 r. Skoro tu jesteś... ...mamy do Ciebie małą prośbę. Żyjemy w dobie poważnych zagrożeń dla pluralizmu polskich mediów. W Kulturze Liberalnej jesteśmy przekonani, że każdy zasługuje na bezpłatny dostęp do najwyższej jakości dziennikarstwa Każdy i każda z nas ma prawo do dobrych mediów. Warto na nie wydać nawet drobną kwotę. Nawet jeśli przeznaczysz na naszą działalność 10 złotych miesięcznie, to jeśli podobnie zrobią inni, wspólnie zapewnimy działanie portalowi, który broni wolności, praworządności i różnorodności. Prosimy Cię, abyś tworzył lub tworzyła Kulturę Liberalną z nami. Dołącz do grona naszych Darczyńców! tutaj możesz dołączyć do grona naszych comiesięcznych Darczyńców tutaj możesz wesprzeć nas na zł dostawa Zamawiając w księgarni zapłacisz tylko 7,99zł za przesyłkę, możesz też odebrać ją bezpłatnie w kilku punktach w Polsce. Płatność za książki można wygodnie rozłożyć na raty, a powyżej 199zł przesyłka jest darmowa. Opis Recenzje (0) Szczegóły Podobne książki Henry Miller Opis książki "Henry Miller" to książka o Henrym Millerze, jej autorem jest Temple Frederic Jacques (wydawnictwo Noir Sur Blanc). Te krótkie szkice nie są konwencjonalną biografią pisarza ani też studium krytycznym na temat jego twórczości, lecz swego rodzaju rozmową między przyjaciółmi. (…) [ więcej ] Recenzje (0) Dodaj recenzję Szczegóły książki Tematyka: Pisarze obcojęzyczni Autor: Temple Frederic Jacques Wydawnictwo: Noir Sur Blanc ISBN: 9788373923072 Podobne książki Najciekawsze książki tego miesiąca "Henry Miller" to książka o Henrym Millerze. Najlepsza cena dla tej książki w wersji papierowej to zł. Autorem "Henry Miller" jest Temple Frederic Jacques. Książka została wydana przez wydawnictwo Noir Sur Blanc.

henry miller o polakach